28.7.16

Jeśli nie Beneluks, to... Islandia!



Dzisiejszy wpis nie będzie o Beneluksie, ale o miejscu z którego właśnie wróciliśmy. Islandię odwiedzaliśmy drugi raz, pierwszy wyjazd zorganizowaliśmy sześć lat temu, wtedy Maluszek miał 11 miesięcy, jechaliśmy z zapasem jedzenia niemowlęcego na całe dwa tygodnie, a po wyspie podróżowaliśmy toyotą aygo. Czasy się zmieniły, dzieci mamy już dwójkę, są one już samobieżne i były w pełni świadome islandzkich atrakcji, a my mogliśmy już sobie pozwolić na samochód rodzinny, czyli toyotę yaris :)

Nie będę tu opisywać w szczegółach co warto zobaczyć, jaką drogę wybrać, bo przewodników nie brakuje, artykułów w internecie też nie, a opcji jest wiele, do wyboru do koloru. Spróbuję się tylko podzielić kilkoma przemyśleniami, które przyszły do mnie w czasie oglądania gejzerów, wodospadów, fiordów, wielorybów, wulkanów...




Warto czy nie?

Islandia do tanich miejsc nie należy. Z jednej strony z Europy kontynentalnej nie jest daleko, a linia lotnicza WOWair (nazwa na miarę Islandczyków) oferuje stosunkowo tanie połączenia, ale na miejscu jest drogo. W czasie obydwu wyjazdów wynajmowaliśmy najtańszy dostępny samochód, tanie mieszkania, żeby unikać wizyt w restauracjach i barach, a na szynkę konserwową i chleb tostowy chyba już nie spojrzę do następnego wyjazdu na Islandię. Ale odpowiedź jest dla mnie jedna: warto! 








2010 vs 2016

Zmieniło się wiele i niewiele. Krajobrazy wciąż tak samo piękne, wodospady dalej płyną z góry na dół, ale w czasie tych sześciu lat Islandię zalała fala. Ale tym razem to nie wybryk przyrody, ale inwazja turystów. Przecieraliśmy czasem oczy ze zdumienia odwiedzając niby te same miejsca, ale już nie takie same. Sami Islandczycy też chyba mają dość podzielone opinie na temat tej inwazji. Z jednej strony cieszą się, że kraj się podoba, sektor turystyki się rozwija, a pieniądze płyną. Z drugiej strony w Reykjaviku mieszkania turystyczne mnożą się jak grzyby po deszczu, przez co rosną ceny najmu nie-wakacyjnego, część dróg jest już bardzo zatłoczonych, a turyści czasem wykazują się zaskakującym brakiem zdolności do logicznego myślenia i przewidywania pewnych efektów swoich działań. Legendarna już jest wyprawa pewnej rodziny, która toyotą auris czy tym podobnym wehikułem udali się na lodowiec (tak, tak, wyjechać się udało, ale już zjechać nie). W naszej yarisie było więc wielkie ostrzeżenie przed podróżami po drogach przystosowanych jedynie dla samochodów z napędem na cztery koła (na Islandii każda taka droga jest wyraźnie oznakowana). I mimo, że nasz pojazd był prawie nowy, miał już poważne uszkodzenia zderzaków, liczne otarcia, wgniecenia i zarysowania. Tak więc kiedy 6 lat temu wynajmowaliśmy samochód procedura oddawania pojazdu polegała na zaparkowaniu samochodu w umówionym miejscu i zatrzaśnięciu kluczyków w środku. Wypożyczalnia ufała, że wszystko będzie ok. Teraz każdy samochód jest poddawany szczegółowym oględzinom. Chyba zbyt często zaufanie Islandczyków było nadużywane. Podobnie jest z zanikającym zwyczajem darmowych dolewek kawy w barach. Wcześniej prawie zawsze przy zakupie tego napoju można było dopełniać sobie filiżankę kilka razy. Ale cóż, sprytni turyści kupowali jedną kawę, którą później piła bliżej nieokreślona liczba współtowarzyszy podróży korzystając z darmowych dolewek, więc i  tu cierpliwość Islandczyków jest na wyczerpaniu.






Ale masowa turystyka ma nie tylko ciemne strony. Największym beneficjentem są chyba... wieloryby :) Islandia bowiem rocznie odławiała sporo tych uroczych zwierzaków, ale wraz z napływem turystów rósł w tempie geometrycznym popyt na rejsy 'whale watching'. I szybko się okazało, że oglądanie humbaków jest dużo bardziej dochodowe niż ich zabijanie, tak więc w tym roku podobno Islandia nie złowiła jeszcze żadnego wieloryba. Brawo! 






Wszędzie tłoczno?



Są miejsca o wyjątkowym zagęszczeniu turystów. Pierwsze z nich to Blue Lagoon. Nie powiem, miejsce magiczne, ale 6 lat temu bilet wstępu kosztował 24 euro, a miejsca nie brakowało. Teraz za wejście trzeba zapłacić 50 euro, a i tak podobno najlepiej zarezerwować bilet z wyprzedzeniem. My więc z geotermii korzystaliśmy w hoteliku gdzieś na górskich bezdrożach, gdzie za wstęp dla całej rodziny zapłaciliśmy 8 euro, a widoki na okoliczne wzgórza były wspaniałe. Objazd tzw. Golden Circle (gejzery, wodospady, styk euroazjatyckiej i amerykańskiej płyty tektonicznej) odbywaliśmy w sznurze samochodów, przyczep campingowych, autobusów, jeepów, rowerów (brakowało chyba tylko hulajnogi), ale wystarczyło tylko pojechać nieco na północ, w stronę Zachodnich Fiordów, a już na drodze byliśmy sami. A Islandia, cóż, za każdym zakrętem chowa kolejny cud natury. Pierwsze kilometry na trasie to tylko okrzyki wszystkich pasażerów:

- patrz tam!!!
- zobacz ten wulkan!!!
- spójrz na wodospad!!!
- ależ tu pięknie!!!
...
Później zapada cisza w samochodzie. Wszyscy już wiedzą, że tak będzie przez całą podróż. Każdy kilometr to będzie nieskończona ilość widoków, które trzeba chłonąć i zapamiętać, bo trudno będzie powtórzyć taką podróż.
















Islandia z dzieckiem





Powiem krótko: dla chcącego nic trudnego. Kraj bardzo bezpieczny, więc zagrożeń dla małych podróżników nie ma (za wyjątkiem jednego: brak zdrowego rozsądku rodziców). Atrakcji nie jestem w stanie nawet wymienić, a na wysokie koszty też są pewne sposoby.



I jeszcze za co lubię Islandczyków



Naród zupełnie niepowtarzalny. Kreatywność, poczucie humoru, otwartość, to nie ma prawa skumulować się w jednym narodzie, do tego gdzieś na dalekiej północy :)





I jeszcze kilka ujęć z podróży:





























2 komentarze:

  1. Przepiękne! Bardzo fajnie, że nie napisałaś o tym, co wszyscy, tylko bardziej przemyślenia. Ja byłam na Islandii rok temu, jakoś w II połowie sierpnia i było super, ale chyba już sezon się skończył, bo wcale nie było dużo samochodów. Bardzo ciekawe też Twoje porównania do sytuacji sprzed tych kilku lat, Twoje obserwacje.

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo ciekawie napisane. Jestem pod wielkim wrażaniem.

    OdpowiedzUsuń

Copyright © 2016 Cały ten Beneluks... , Blogger