Jak już wspominałam, przez czas dłuższy mieszkaliśmy w Barcelonie. Ale przyszedł czas na zmiany, przyjęliśmy to z entuzjazmem, nowa przygoda, a Holandię obdarzyliśmy dużym kredytem zaufania. Cóż, nie myślałam, że tak szybko zatęsknię, za katalońską ziemią. Ale zacznijmy od początku.
Końcówka pobytu w Barcelonie była bardzo męcząca i stresująca. Trzeba pozamykać wszystkie sprawy w jednym kraju, jednocześnie organizując sobie życie w nowym miejscu. Tak więc we wrześniu, w piątek wieczorem wsiedliśmy do samochodu i ruszyliśmy na północ. Szybki przejazd przez Hiszpanię, nocleg w La Jonquera, czyli ostatnim zjeździe z autostrady po stronie hiszpańskiej. To miejsce dało nam prawdziwe poczucie, że ruszyliśmy w wielką podróż. Wokół bazy tranzytowe dla tirów, kilka hotelików i my, z całym naszym majątkiem w samochodzie. Wszystko zostało za nami, a przed nami tylko przygoda. Piękna sprawa.
Później zwiedzanie Prowansji pachnącej lawendą, następnie cudowne spacery po Burgundii. I bardzo miły pobyt w Luksemburgu.
I dalej zaczęła się Holandia... Cóż, miłość od pierwszego wejrzenia to nie jest. Od drugiego i trzeciego też nie...
Zdawałam sobie sprawę, że gór tu raczej nie znajdziemy, widoków zapierających dech w piersiach też nie. Ale, hmmm, przywitały nas zakorkowane, załadowane tirami autostrady i ohydne parkingi. A na koniec wyjątkowe niemiłe powitanie w hotelu. Brrrr...
Powiedzieliśmy sobie: będzie lepiej, jakoś się tu urządzimy i będzie nam dobrze.
I tak od ponad miesiąca staramy się znaleźć jakieś pozytywy zamieszkiwania w okolicach Hagi.
Kulinarnie... cóż, bez komenatrza.
Mieszkanie, a i owszem bardzo ładne.
Praca L, w pełni zadawalająca.
A poza tym, to pada i wieje...
Ciąg dalszy opowieści holenderskich nastąpi :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz