8.4.16

Przyjaźnie...




W kwietniu i maju razem z Klubem Polki na Obczyźnie opisujemy na naszych blogach doświadczenia związane z nawiązywaniem przyjaźni poza Polską. Dziś ja podzielę się moimi wspomnieniami z Hiszpanii i Holandii.


Wyjazd z Polski nie był łatwy. Z jednej strony wiedzieliśmy, że ruszamy do Barcelony po przygodę, ale jednocześnie musieliśmy zamknąć wiele warszawskich spraw. Ostatnie tygodnie przed wyjazdem to była walka z czasem, z papierkową robotą, likwidowanie mieszkania i próba odgadnięcia, jak będzie wyglądało nasze nowe życie. Był to też czas wielu pożegnań, bo w Warszawie mieszkała większość naszych przyjaciół. Nie do końca jednak mogliśmy się na tym skupić, za bardzo pochłaniała nas organizacja wielkiej przygody. Czas refleksji przyszedł dopiero pod śródziemnomorskim słońcem.

Kiedy już wreszcie zamieszkaliśmy w docelowym mieszkaniu, kiedy już wreszcie zakupiliśmy meble (przez pierwsze tygodnie tak bardzo zazdrościłam L., że w pracy ma krzesło z oparciem, bo w domu jedynym meblem był taboret) i nieco osiedliśmy, zdaliśmy sobie sprawę, że najtrudniejszą rzeczą na hiszpańskiej ziemi będzie nawiązanie prawdziwych przyjaźni. Miałam już znajomych z placów zabaw, sąsiedzi byli mili, L. miał znajomych z pracy, ale to nie było to. Nie mogło to zrekompensować warszawskich przyjaźni. Pocieszaliśmy się jednak, że często mamy gości z Polski, co zapewnia nam życie towarzyskie, a w Barcelonie trochę pomieszkamy, a później wrócimy do naszego warszawskiego życia...

Mijały pierwsze miesiące, a my nawet nie zauważyliśmy, jak bardzo zaczęliśmy wrastać w katalońskie życie. Prawie od początku pobytu miałam nauczycielkę hiszpańskiego, z którą najpierw, przy mojej ówczesnej biegłości z hiszpańskiego, porozumiewałam się prawie na migi. Ale z czasem, nawet dość szybko, Mercedes stała się częścią naszej rodziny. Sama miała prawie dwudziestoletnią córkę, więc często służyła dobrą radą w wychowywaniu dzieci, godzinami mogła snuć opowieści o gotowaniu, rozmawiałyśmy o książkach, filmach, o wszystkim. Była też naszym najlepszym przewodnikiem po katalońskim życiu. Kiedy teraz odwiedzamy Barcelonę, spotkanie przy kieliszku wina jest niemal obowiązkowe. Mercedes to nasz prawdziwy przyjaciel.

Zabawne, kiedy Maluszek był jeszcze bardzo mały i czekaliśmy na narodziny Maluszki, a ja jeszcze bardzo słabo mówiłam po hiszpańsku, któregoś dnia podszedł do nas po niedzielnej mszy Luis (tak się przedstawił) i stwierdził, że skoro mam małe dziecko i jego żona też, to powinnyśmy się spotkać na kawę. Okazało się, że jesteśmy sąsiadami, Isabel jest przemiłą osobą, a na spotkanie przyszła też Suzana z małą dziewczynką. W moim hiszpańskim słowniku były praktycznie tylko słowa: "si" i "no", ale jakoś się porozumiewałyśmy. I był to początek wielkiej przyjaźni polsko-argentyńsko-brazylijskiej. Dziewczyny były dla mnie jak siostry, a całe nasze rodziny bardzo się zbliżyły. Były wspólne barbacoa, zabawa na plaży, wyjazdy w góry, cieszyliśmy się z narodzin kolejnych dzieci... Tak tak, to już na koniec była taka wesoła banda: nasza dwójka Maluszków, trójka Argentyńczyków i Brazylijka. Łezka się w oku kręci, kiedy na jednej z ostatnich imprez wszystkie dzieci zamieniły się w czarowników i latali razem na jednej miotle...

W wieku trzech lat Maluszek zaczął chodzić do barcelońskiej szkoły (tak, tak, witamy w katalońskim systemie edukacji) i zaraz na początku tej przygody, kiedy wracaliśmy po lekcjach do domu zaczęłam rozmawiać z jedną mamą. I od tego czasu zawsze już wracałyśmy razem. Montse i jej mąż, podobnie jak my, uwielbiali góry i mieli podobne poglądy na życie. Do tego nasze dzieci były w prawie identycznym wieku. Z Montse przegadałam wiele godzin, wprowadzała mnie w tajniki katalońskiego życia, zdradziła wiele sekretnych miejsc nieodkrytych przez turystów...

I tak właśnie wyglądał nasz krajobraz przyjaźni w Barcelonie. Do tego można dodać jeszcze całe grono znajomych, którzy pojawiali się wraz ze wzrostem naszej biegłości w języku hiszpańskim. Nawet nie mogę teraz wymienić wszystkich naszych bliskich znajomych, bo lista byłaby chyba zbyt długa, tylko samych sąsiadów mogłabym wymieniać i wymieniać. Nawet teraz, po ponad dwóch latach od wyjazdu, kiedy pojawiamy się w naszej dzielnicy, spotykamy zawsze znajomych. I być może właśnie to poczucie, że nawiązywanie przyjaźni jest możliwe, a nawet stosunkowo łatwe, dodało nam odwagi do podjęcia decyzji o przeprowadzce na północ Europy. Tym bardziej, że Isabel i Luis przyjechali do Barcelony pięć lat wcześniej niż my, Suzana i Rodrigo trzy lata przed nami, ale dziwnym zbiegiem okoliczności wszyscy w tym samym czasie opuszczaliśmy Katalonię. Nasi Argentyńczycy cztery dni przed nami wyruszyli na środek Stanów Zjednoczonych, a Brazylijczycy dwa miesiące później do Kalifornii.

Na holenderskiej ziemi przeżyłam jednak szok kulturowy. Odkryłam dwa światy, a jeden z nich jest niedostępny dla przybyszy, bo w światek Holendrów osoba z zewnątrz nie wniknie. To jest krąg zamknięty i hermetyczny, a niestety im bardziej poznawałam tutejszą mentalność, tym bardziej upewniałam się, że nie jestem nim zupełnie zainteresowana. Pozostaje świat ekspatów, który jest zupełnie oddzielnym bytem i nigdy nie przenika się z lokalną społecznością. Mamy więc trochę znajomych obcokrajowców, ale niestety jeszcze o nikim nie mogę powiedzieć "przyjaciel".  

Na szczęście nadal przetrwało też wiele warszawskich przyjaźni, współczesne technologie są tu wielkim sprzymierzeńcem. Kiedy mam ochotę się wygadać, na kawie siadam z przyjaciółką z czasów licealnych (skypie, dziękujemy). Zwykle udaje nam się też nawet osobiście dotrzeć na warszawską "pomarańczową Wigilię". Tak, tak, ta tradycja narodziła się chyba w 2001 roku w pokoju 308 w jednym z akademików i od tego czasu spotykamy się co roku w niezmienionym gronie (ale już nie w akademiku :) ), aby przed Bożym Narodzeniem podzielić się... pomarańczą. Hm, w zasadzie to grono osób nieco się rozszerzyło, bo doszli narzeczeni, żony, mężowie, dzieci... I jest coraz weselej :)

Mam nadzieję, że prawdziwych przyjaźni doczekamy się też w miejscu zamieszkania. Ale tak po cichutku marzę sobie, że może jednak przeprowadzimy się do miejsca, gdzie przyjaciele sami się pojawiają... Bo jednak według mnie można znaleźć przyjaciół na emigracji, ale są pod tym względem lepsze i gorsze miejsca na świecie, a Holandia do najłatwiejszych nie należy. Niestety.

*******

A jeśli chcecie poczytać więcej o przyjaźniach emigracyjnych, zajrzyjcie na stronę Klubu Polki na Obczyźnie (klik) i na fanpage (klik). A wczoraj swoimi doświadczeniami dzieliła się Magda na blogu Nie Za Daleko, jutro wpis Asi na blogu Asia in Asia.

1 komentarz:

  1. Wiesz Ewa, z przyjaźnią jest jak z miłością, nic na siłę. Jak się ma trafić to się trafi, nawet w Holandii :) Pozdrawiam

    http://justapozagranicami.com/

    OdpowiedzUsuń

Copyright © 2016 Cały ten Beneluks... , Blogger