Przez cały październik w ramach Klubu Polki na Obczyźnie opowiadamy o pięciu najważniejszych dla nas miejscach. Dzisiaj przyszedł czas na moje zwierzenia.
Dotychczas mieszkałam, dłużej lub krócej, w czterech krajach, postanowiłam więc wybrać po jednym najważniejszym dla mnie zakątku w każdym z nich, a na koniec, jako numer pięć, czy może "bonus", opisać miejsce szczególne, takie "the best of the best".
Polska
Kraju przedstawiać nie muszę. Tu się urodziłam i mieszkałam przez trzydzieści lat (oj, oj, brzmi poważnie). Stawiałam pierwsze kroki, uczyłam się, zwiedzałam i chodziłam po górach. Wszystkich wspomnień nie da się schować w jednym zakątku, ale kiedy zamknę oczy i pomyślę o moim miejscu w Polsce, przed oczami staje mi widok na Tatry ze schroniska na Turbaczu. Mogę tak godzinami patrzeć stamtąd w kierunku południowym, ale najwspanialej jest o poranku, kiedy słońce dopiero wstaje, powoli podnoszą się poranne mgły, a pierwsi turyści wychodzą na szlak. Byłam tam nie raz, ale głodna jestem kolejnych odwiedzin. Góry to oczywiście też miejsce, gdzie spotkać można ciekawych ludzi, tak samo było i w Gorcach. Szczególnie pamiętam dwa takie spotkania. Pierwsze miało miejsce w drodze na Turbacz w schronisku na Maciejowej. Dotarliśmy tam z L. już o zmroku po podróży z Warszawy wszelkimi możliwymi środkami transportu. Na szczęście właściciele schroniska nie zamknęli jeszcze kuchni i mogliśmy się posilić żurkiem, o ile dobrze pamiętam. W jadalni był zajęty jeden stolik i siedziało przy nim małżeństwo z, na oko, dziesięcioletnim synem. Gawędzili ze znajomym i opowiadali mu, jak to wszyscy wokół nich w Warszawie dziwią się, że w domu nie mają prawie mebli, lodówka ma ponad trzydzieści lat, natomiast oni są tak bardzo szczęśliwi, że zamiast inwestować w nieruchomości i ruchomości podróżują po całym świecie. Ich syn też wymienił całą listę miejsc, w których się wspinał. I wtedy pomyśleliśmy, że też kiedyś chcielibyśmy, żeby tak wyglądało nasze przyszłe życie rodzinne (wtedy o dzieciach myśleliśmy jako o planach bardzo długoterminowych).
Kolejne spotkanie, które zapamiętałam, to wieczorne rozmowy z Karolem. Poznaliśmy go z L. również w jadalni, ale tym razem schroniska na Turbaczu. Był pierwszy atak zimy, po długiej wędrówce w zaspach po pas i nieprzetartych szlakach dotarliśmy na nocleg. Przy kolacji zaczęliśmy rozmawiać właśnie z Karolem, który miał osiemdziesiąt lat, mieszkał w Krakowie i podobno przynajmniej raz w miesiącu wchodził na Turbacz. Poza tym robił w życiu dużo ciekawych rzeczy, podróżował, działał społecznie. Był świetnym kompanem na ten zimowy wieczór i przyniósł pyszną nalewkę domowej roboty. Wtedy pomyślałam, że to jest życie, które chciałabym żebyśmy wiedli kiedy już dzieci wyjdą z domu.
Gorce to miejsce, gdzie można ładować baterie pozytywną energią.
Stany Zjednoczone
To pierwszy mój dłuższy pobyt poza Polską, ale jednocześnie na tyle krótki, że zaliczenie go do miejsc, w których mieszkałam to może pewne nadużycie z mojej strony. Ale spędziłam tam w sumie prawie pół roku, przez chwilę mieszkałam na Manhattanie i o poranku biegłam z tłumem Nowojorczyków do mojego biura na rogu "44th and 1st". Udało mi się przejechać prawie całe wschodnie wybrzeże, ale serce zdecydowanie zostało w Nowym Jorku. Wcześniej odwiedziłam już sporą część krajów w Europie, ale dopiero na Manhattanie poczułam, że tu mogłabym zamieszkać i przeprowadzić się z Polski. East Village, Greenwich Village, Midtown East, Central Park to są moje zakątki, ale jest jeszcze coś, co sprawiło, że to Nowy Jork to moje miejsce na ziemi. A jest to taniec pod każdą postacią i podany w każdej formie. Lincoln Center, teatry na Broadway'u, sklepy z artykułami tanecznymi, a zwłaszcza Capezio, raj!
Hiszpania
Pierwsza moja prawdziwa emigracja, długoterminowa i na poważnie, wszystkie sprawy zostały zamknięte w Polsce, a my z naszymi dwoma walizkami i dzieckiem w wózku ruszyliśmy do Barcelony. Trudno mi nawet opisywać prawie trzyletni pobyt w Katalonii, bo jest to zdecydowanie moje miejsce na świecie. Wspaniale, cudownie, bajkowo, to dość banalne słowa, powiem więc inaczej: Terra Alta, a tam gaje oliwne, winnice, Arnes, góry Els Ports... Tam życie toczy się innym rytmem, można też uświadomić sobie co jest w życiu ważne. Za Katalonią już chyba zawsze będę tęsknić, choć może, może może, kto wie... może uda się kiedyś powrócić tam na stałe... O Terra Alta poczytać możecie więcej na moim barcelońskim blogu Barcelona z dzieckiem.
Holandia
Kolejny kraj, w którym mieszkam na poważnie, ale tu mam mały problem, gdyż to nie jest miłość życia, a związek z rozsądku. I tak po cichutku sobie marzę, że może któregoś deszczowego (albo słonecznego) dnia wyruszymy z naszymi walizkami do szczęśliwszych zakątków. A tymczasem po wielu trudach odnalazłam miejsca, które zdecydowanie są lepsze niż inne, ulubione i najważniejsze. I zdecydowanie do nich należy Haga. Dla mnie to ważne miejsce, bo tu znalazłam azyl po ucieczce z holenderskich niekończących się przedmieść i małych miejscowości, spotkałam przyjaznych ludzi i wróciłam do życia. Czym różni się Haga od innych miejsc w Niderlandach? Jest przede wszystkim bardzo międzynarodowa, ponad połowa mieszkańców urodziła się poza Holandią, ale jednocześnie Haga należy do Hażan, nie jest zadeptywana przez turystów, co nieco przeraża mnie w piękniejszym Amsterdamie. Haga nie leży też na polderze, co doceniam, gdyż już dowiedziono, że depresja geograficzna ma negatywny wpływ na stan psychiki mieszkańców. Haga leży też nad samym morzem i, uwaga, oferuje dostęp do jedynego miejsca w całej Holandii, który nie został przekształcony przez człowieka! Ba, tam nawet są pagórki, coś, o czym większość kraju może tylko pomarzyć. Mowa oczywiście o nadmorskich wydmach, jedyny skrawek prawdziwej przyrody w Niderlandach, a z mojego mieszkania mogę tam przejść spacerem! Wydmy w Holandii są miejscem, które pozwala mi dalej marzyć o podróżach.
I moje dodatkowe wyróżnienie
Tu wybór był trudny, ale na szczęście wynikający z obfitości takich szczególnych dla mnie zakątków na świecie. Myślałam o Trewirze, Parku Szczęśliwickim, pustyni Wadi Rum... Wybrałam Wyspę Wielkanocną. Podróż poślubna, która jednocześnie była jedną z najdłuższych moich podróży z plecakiem przed siebie. I ta wędrówka zaprowadziła nas na Pacyfik, pod palmy kokosowe, gdzie w cieniu moai jedliśmy chleb z dżemem, a później ruszyliśmy na rowerach w kierunku słońca iskrzącego się w oceanie. To nic, że dopiero dochodziłam do siebie po chorobie, widok z naszego namiotu na moai i ocean był bezcenny. To chyba najważniejsza dla mnie podróż.
Jeśli chciecie poznać najważniejsze miejsca innych Klubowiczek, zapraszam na nową stronę Klubu Polki na Obczyźnie.
Piękna opowieść. Piękne zdjecia. Nie dziwie się, że wybrałaś wyspę wielkanocną, robi niesamowite wrażenie. A Nowego Jorku to ci zazdroszczę
OdpowiedzUsuńDzięki Dee :) Miło jest chociaż przez chwilę być Nowojorczykiem i z kubkiem kawy biec na lekcje tańca :) A Wyspa Wielkanocna to taka wisienka na torcie wszystkich dotychczasowych podróży.
UsuńAbsolutnie zgadzam się z Dee! Wyspa Wielkanocna to moje wielkie marzenie, bardzo chciałabym zobaczyć te głowy na żywo :)
OdpowiedzUsuńCudowne uczucie, polecam :)
UsuńCudownie napisane i ofotografowane. Wspaniałe wspomnienia i wrażenia ☺
OdpowiedzUsuńDziękuję. W takich miejscach zdjęcia same się robią ;)
UsuńEwuniu, piękne to wszystko!
OdpowiedzUsuń:)
UsuńFantastyczny wpis a projekt taki jak ten, przekonuje mnie tylko, że świat stoi przed Nami otworem.
OdpowiedzUsuńZdjęcia prze cudowne !! Dziękuje za wspaniałą wycieczkę i życzę ci spełnienia marzeń ;)
Pozdrawiam
Jeeej, jakie piękne zdjęcia! <3 Bardzo zazdroszczę podróży poślubnej na Wyspę Wielkanocną, co za niesamowita miejscówka! :D
OdpowiedzUsuńTe zdjecia z Wysp Wielkanocnych sa niesamowite ! I bardzo dziekuje za pozwolenie umieszczenia ich na moim blogu ! :)
OdpowiedzUsuń